kończy się miesiąc.
kończy się półrocze.
skończył się rok szkolny i akademicki.
w związku z powyższym, pozwolę sobie zaznaczyć, że nauka w czasach teraźniejszych to ciężki kawałek chleba. oj ciężki. twardy orzech do zgryzienia. oj twardy! ogólnie lekko nie jest, każdy wie. a bo czasy takie nastały, gdzie pstryknięcie palca wystarczy i można zarobić miliony. i solidne wykształcenie nie ma z tym nic wspólnego. stety, niestety.
jednak owe miliony zgarniają nieliczni. a reszta - tak czy siak - uczyć się jakoś musi. ot taka ostatnia scena z życia mi się przypomniała. rzecz się w sklepie działa. chłopiec zażyczył sobie zeszyt, na co ekspedientka: koniec roku szkolnego, a Ty zeszyt kupujesz!? daj sobie spokój, dzieciaku! na co chłopiec, ze stoickim spokojem i uśmiechem iście szelmowskim odparł: wie Pani, kiedyś ten zeszyt trzeba wreszcie założyć!
ja zeszytu/zeszytów zakładać już nie muszę. nie wiem jak u Was to wygląda. ale o ile mnie pamięć nie myli, prowadzenie zeszytu to nie taka prosta sprawa. podobnie jak skrupulatne notowanie na wykładach. właściwie powinniśmy zacząć temat od samego uczęszczania nań. ale nie o tym być miało. bo to wszystko, co bolączką było, skończyło się na chwil kilka. wakacje są!
kto miał dostać paskiem po pupie, pewnie już dostał. kto miał zapić, pewnie zapił, albo zapije. ogólnie lekka euforia jest. bo wyniki matur też już były i się okazało, że matura to bzdura. nastał również czas obron. kto, jak, gdzie i kiedy - szukajcie na fejsie. dyplomowany studenciak nie omieszka się tym pochwalić.
się wszystko pokończyło. tylko teraz się zastanawiać pozostało. czy nas, gdzieś, ktoś będzie do czegoś, chciał. co za miesiąc będzie, co za dwa lub trzy. czy będziemy podbijać świat? karierę robić. czy przy kasie będziemy? oby nie biedronkowej.
pokończyło się wszystko.
ale i zacznie.